środa, 30 marca 2011

Czarny Łabędź. Recenzja (?)


No więc w końcu zabrałem się za ten film. Lubię Aronofskiego, głównie za genialne Pi, ale też za jego późniejsze produkcje, dlatego dość długo zastanawiałem się czy w ogóle pisać ten tekst czy nie. Dlaczego? Bo film jest dość średni, a jeśli uświadomić sobie kto go reżyseruje, można nawet powiedzieć, że słaby. Film ma dwie strony; z jednej jest dość marną kalką Fight Club, która jest strawna i trzyma się kupy, zapewne gdyby nie to, że Fincher już się za to zabrał (i to z jakim skutkiem!), film uważałbym za bardzo dobry. A tak mamy Fight Club dla lamusów, dla których grupka typów rozwalających sobie mordy w piwnicy jakiegoś baru była zbyt mocna.

Ale w filmie jest też drugie dno, dno które skrywa potencjał na całkiem niezłą produkcję. Niestety film kładzie nie kto inny, a niezasłużona zdobywczyni Oscara, Natalie Portman. Drugie dno o którym mówię, to historia chorej psychicznie dziewczyny, która chciałaby być idealna. Mamy więc sceny jej schizofrenicznych wizji, które są całkiem ok, oraz sceny w których widzimy jej metamorfozę z wrażliwej dziewczynki w kobietę. Przynajmniej tak to miało wyglądać, niestety w całym filmie u Niny (Portman) żadnej przemiany nie widać. No chyba, że mówimy tu o niszczeniu pozytywek, wyrzucaniu pluszaków i masturbacji w wannie. Przykro mi, ale robię to codziennie, i jakoś bardziej dorosły się przez to nie czuję (może to dlatego, że pluszaków nie wyrzuciłem?). Przemiana wydaje się wiec urojona, a przez to finałowa scena nie ma sensu. 

Nikt nie jest idealny, zwłaszcza ładne, zamknięte w sobie dziewczyny popełniające samobójstwo. UPS.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz